Guns with Roses

Przeładowała. Ostatni magazynek. Trzynaście naboi. Starczy, potrzebuję jednego.

Wysłużony Glock leżał w jej dłoni jak przedłużenie ręki — lekki, chłodny, z wyczuwalnym ciężarem ołowiu w magazynku. Zaprojektowany bez zbędnych detali, wyglądał bardziej jak narzędzie niż broń. Przynajmniej, dopóki Fox nie dodała do niego osobistego akcentu.

Roślinny grawer ciągnący się do rękojeści wżynał się w czarny mat broni swoimi kolcami i pieścił wylot lufy delikatnością płatków.

Kiedyś był to dla niej najbardziej osobisty przedmiot — symbol tego, co je łączyło. 

Teraz liczył się tylko o tyle, o ile mógł posłać w kolejnego z jej ludzi jeden z ostatnich trzynastu pocisków.

Ci przy głównym wejściu byli martwi.

Szturchnęła czubkiem buta najbliższego, upewniając się, że nikt nie zostanie za jej plecami. Za daleko zaszła, by zginąć od strzału w plecy. Sprawdziła dwóch kolejnych. .40’tki z Glocka zrobiły dokładnie to, po co je stworzono. Zastanowiła się, ilu może mieć ich jeszcze przy sobie. Pięciu? Ośmiu maksymalnie. Nadal mniej niż trzynaście i nadal za dużo na otwartą konfrontację. 

Uspokoiła myśli, wyrównała oddech.

To był długi dzień. Bardzo długi. Za długi. Ale właśnie dobiegał końca. Jeszcze trochę. Wytrzymam.

Ruszyła korytarzem w głąb kompleksu.

Pamiętała układ pomieszczeń — przynajmniej ten sprzed decyzji władz o porzuceniu tego miejsca na rzecz nowszych, bardziej sterylnych placówek.

Lustrując kolejne wnętrza, upewniała się, że nikt nigdy nie próbował tu wrócić. Żaden nowy najemca. Żadne nowe życie.

Budynki wyglądały jak ciało porzucone przez czas. Pęknięcia w murach przypominały blizny, a kraty w oknach trzymały się jeszcze siłą przyzwyczajenia. Chłód wpełzał jej pod skórę — znajomy, niemal intymny. Było pusto. A jednak coś wisiało w powietrzu. Coś, co nie pozwalało oddychać pełną piersią.

Strach.

Stary, zaschnięty. Taki, który przez wszystkie te lata nie zdołał wywietrzeć.

Łaźnia. Ja pierdolę, tu zaraz powinna być łaźnia. Wspomnienia uderzyły ją ze zdwojoną mocą. Jebany lawendowy pokój. Jakim trzeba było być zjebem, żeby tak nazwać to obskurne, obdrapane pomieszczenie w kolorze zawilgłej szarości?

Tu się poznały.

Przyszła, gdy inne kobiety zaatakowały nową pod prysznicem. Mogła nie reagować. Udać, że nie widzi. Robiła to przecież dziesiątki razy wcześniej. Ale tym razem ofiarą była dziewczyna, która ledwo kwalifikowała się do odsiadki z dorosłymi. Delikatna, jasna cera już nosiła ślady walki. Krwawiła, ale walczyła. To ją właśnie zatrzymało. Fox chciała popatrzeć.

Pierwsza próbowała zajść ją z boku, ale nowa wywinęła się tak zwinnie, że tamta straciła równowagę i z impetem runęła na śliską posadzkę. Dwie pozostałe były już ostrożniejsze, a ich ofiara — po tym przypadkowym, jak się okazało, sukcesie — nie miała już tyle szczęścia. Chwyciły ją i przycisnęły do ściany, dokładnie pod strugę wody sączącej się ze skorodowanej rury, która miała chyba udawać prysznic.

Ostra czerwień włosów, przyklejonych do twarzy, w niektórych miejscach zlewała się z krwawymi śladami na policzkach. Tworzyło to osobliwą kompozycję — brutalną, surową… ale przy tym dziwnie piękną.

Spojrzenie dziewczyny pomimo ogromnego bólu, pozostało harde.

Fox musiała przyznać — nawet jej się to podobało.

A miała już tak, że jeśli coś jej się podobało… to bardzo chciała to mieć.

Bardzo.

– Odsiedziałaś za to dwa miesiące w izolatce.

Głos wyrwał ją ze wspomnień. Kobiecy. Znajomy. Brzmiał inaczej niż wtedy, gdy szeptał jej do ucha, jeszcze rozgrzany wspólnym oddechem. Teraz był chłodny. Suchy jak kurz na tych ścianach.

Ale Fox poznała go od razu. Bo przez lata był dla niej najpiękniejszym głosem na świecie.

– Gdybym wtedy wiedziała, jak to się skończy… pozwoliłabym im cię załatwić.

Nie odwróciła się. Stała nieruchomo, analizując: dźwięk kroków, echo… nie więcej niż jeden. Bez ochrony. Albo świetnie to udaje.

– Nie bój się – odezwała się tamta, jakby czytała jej myśli. – Jestem sama.

Krok. I jeszcze jeden. Powolne, pewne.

– Czułam, że cię tu znajdę.

Fox zacisnęła szczękę.

– Zawsze miałaś słabość do romantyzmu – kontynuowała kobieta, a w jej głosie pojawił się cień dawnej czułości. – A skoro tu się zaczęło… to chyba tu powinno się skończyć.

– Nie musi tak być. – Fox nadal stała tyłem, spięta jak kot tuż przed skokiem. – Wiesz, że nie musi.

– Ależ musi, moja kochana.

Westchnienie. Dłoń przesunęła się po zardzewiałej barierce. Cichy metaliczny zgrzyt.

– Sprawy między nami zaszły za daleko. Teraz muszę je domknąć, żeby utrzymać pozycję. Oni patrzą.

Fox przymknęła oczy.

– Mogłaś odpuścić – dodała tamta. – Nie przychodzić tu. Uciec z kraju…

– Co by to dało?

– Udałabym, że nie mam, jak cię odnaleźć.

– Przecież obie wiemy, że to nieprawda.

– My tak. Ale inni chcieliby uwierzyć.

Dwa kroki bliżej. Dzieli nas może półtora metra.

– Przychodząc tu, nie dałaś mi wyboru…

Fox powoli obróciła głowę. Tylko tyle, by kątem oka zobaczyć cień jej sylwetki.

Czerwone. Zawsze kochała ten kolor. I teraz też — mimo lat, mimo wojny między nimi — nadal dbała, by włosy miały odcień przekwitającej róży.

– Nigdy nie lubiłaś mieć wyboru – powiedziała cicho Fox. – Bo wtedy musiałabyś przyznać, że go masz.

– A ty… – tamta urwała na moment, jakby coś ją ścisnęło w gardle. – Ty oswoiłaś mnie.

– I dlatego będę płakać..

Rzuciła się w bok, nim przeciwniczka zdążyła zastanowić się nad jej słowami. Liczyła, że ta wielokrotnie wypowiadana fraza z ich wspólnej przeszłości da jej tę jedną krótką chwilę. Chwilę, której Fox potrzebowała, by w locie złożyć się do strzału.

Znały się jednak zbyt dobrze.

Tak samo, jak ich palce w ciemności bezbłędnie odnajdywały ścieżkę po ciele drugiej, tak samo ich umysły znały swoje ruchy, intencje, rytm.

Gdy Glock Fox huknął, w tym samym momencie odezwał się bliźniaczy — ten z wygrawerowanym lisem.

Obie kobiety upadły na ziemię.

Po chwili tylko jeden oddech — urwany, zmęczony, przesycony bólem — odbijał się od odpadających płytek lawendowego pokoju.

Wiatr przesuwał stare kartki po korytarzach, a gdzieś w oddali same zamknęły się drzwi.

Echo jej kroków znikało po kilku metrach, jakby ściany nie chciały go oddać.

Była cisza.

Nie ta spokojna — raczej ciężka, gęsta, pełna wspomnień, których nikt już nie chciał słuchać.